Niedziela Rogate

(1) A gdy On w pewnym miejscu modlił się i zakończył modlitwę, ktoś z jego uczniów rzekł do niego: Panie, naucz nas modlić się, jak i Jan nauczył uczniów swoich. (2) Wtedy rzekł do nich: Gdy się modlicie, mówcie: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię twoje, przyjdź Królestwo twoje, (3) Bądź wola twoja, jak w niebie tak i na ziemi, chleba naszego powszedniego daj nam na każdy dzień, (4) i odpuść nam grzechy nasze, albowiem i my odpuszczamy każdemu winowajcy swemu, i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Łk 11, 1-4

Kiedy mój Bóg stworzył dla mnie ogród Eden i osadził mnie w nim, nakazał mi „abym go uprawiał i strzegł”.  Mając na uwadze powagę sytuacji, Wypowiadającego polecenie, a także wszystkie możliwe wspomnienia związane z historycznym sprzeniewierzaniem się naszego gatunku jego posłannictwu i powołaniu, nie miałem wyboru – tak mi się wtedy wydawało. Słowa mojego Stwórcy potraktowałem więc nader poważnie i całą moją uwagę, całą energię, rzec by można całe moje życie poświęciłem realizacji tego postulatu. Uprawiałem więc i strzegłem bez sił i bez umiaru. Zapamiętałem się w protestanckim etosie pracy i uznałem, że moim powołaniem jest praca właśnie, bo przecież mam „uprawiać i strzec”.

Ciekawe swoją drogą, czy nasi ojcowie opisywani także przez Maxa Webera, stali się wzorami pracowitości i sumienności po lekturze pierwszych wersetów Genesis?

Rozumiem doskonale rozgoryczenie Marty, jednej z sióstr, u których gościł Jezus, a która to, jak mówi jedno z tłumaczeń Ewangelii, „uwijała się około rozmaitych posług”. Ona się „uwijała”, a w tym samym czasie jej siostra Maria siadła wygodnie u stóp Pana i słuchała Jego słów. Może obie się w Nim podkochiwały, kto wie. Ale jeśli nawet, to tym bardziej rozumiem rozgoryczoną Martę i jej słuszną skargę: Powiedz jej, aby mi pomogła. Ja się „uwijam” a ona w tym czasie się leni. I w ogóle, w ogóle nie rozumiem odpowiedzi Jezusa, bo przecież ktoś w końcu musi ten posiłek przygotować do licha!

Lata siedemdziesiąte w kinematografii amerykańskiej to wysyp filmów katastroficznych. Różnej klasy. Wszakże znawcy twierdzą, że jeśli w obsadzie filmu pojawia się Gene Hackman to jest to gwarancja świetnego aktorstwa i dobrego kina. Otóż Gene Hackman pojawił się w właśnie w katastroficznej „Tragedii Posejdona” jako główny bohater. Pastor. Poznajemy go, gdy wygłasza kazanie w kaplicy potężnego wycieczkowego statku. Kilka słów z tego filmowego kazania utkwiło mi w pamięci do dziś. Mowa była o modlitwie, a jakże by inaczej. Bo o modlitwie mowa w niedzielę Rogate. Ale więcej w tym kazaniu było zachęty do własnej aktywności i odpowiedzialności niż o modlitwie jako takiej. Padły nawet wręcz obrazoburcze zachęty, by nie zawracać Bogu głowy tymi wszystkimi sprawami, które możemy i powinniśmy wręcz sami rozwiązać. Bardzo mi to pasowało do mojego mitu założycielskiego i mojej koncepcji ogrodu Eden, który – powtórzę – mam obowiązek uprawiać i strzec.

Uwijam się niczym Marta, by mój ogród był zadbany, by wszystko miało odpowiednie miejsce i w odpowiednim czasie (bo wszystko przecież ma swój czas i swoją porę 😉 ) otrzymało to, co konieczne dla swojego funkcjonowania. Uwijam się niczym ów filmowy pastor, by prowadzić odpowiednią drogą do wyjścia, do przeżycia, by zachęcać do działania, podrywać do aktywności i odpowiedzialności, by składać ofiarę ze swojego czasu i sił (żeby nie powiedzieć życia) jeśli taka będzie potrzeba.

Wygładzam, poprawiam, pielęgnuję, przygotowuję i co tam jeszcze chcecie. I nie zawracam Bogu głowy, nie niepokoję Go. Jestem sprawny, dorosły, pożyteczny. A tymczasem wszystkie te „Marie” wręcz bezczelnie zasiadają u stóp Pana. I co robią? Nic nie robią. Wygodnie słuchają Pana. Leniwie słuchają, niezgodnie z postulatem protestanckiej pracowitości słuchają. Nie tworzą przyszłości, lecz słuchają. Nie wytwarzają wartości dodanej, ani dochodu narodowego – one słuchają!

I w dodatku na moją i Marty skargę „niech mi pomogą” słyszymy, że „Maria obrała najlepszą cząstkę”.  Jak mogłeś mi Panie coś takiego zrobić, jak mogłeś zrujnować mój ogród, bo przecież jeśli wszyscy usiądziemy u Twoich stóp, to kto będzie „uprawiał i strzegł”? Nic tylko porośnie chwastem i cierniem. Wszystko zarośnie i zgnuśnieje.

Tyle tylko, że mój Bóg, który tchnął w moje nozdrza dech życia i uczynił mnie istotą żywą po tym wszystkim również „pobłogosławił […] siódmy dzień i uczynił go świętym”. O ile dobrze rozumiem logikę wypowiedzi Starego Testamentu o istocie świętości, to jest ona totalnym przeciwieństwem świata. Jest tym wszystkim, co jest dosłownie „odcięte”, odłączone od świata i jego atrybutów. Tak oto siódmy dzień tygodnia jawi mi się jako „inny niż wszystkie inne” i pójdę tym tropem w poszukiwaniu zrozumienia Jezusowej pochwały tych wszystkich, którzy siedzą u Jego stóp i słuchają. Ten dzień inny niż pozostałe ma wspólną z Bogiem cechę świętości, jest dniem Boga. Nie jest wobec tego codziennością człowieka.

Ja nie wiem naprawdę, czy Bóg potrzebuje jakiejś szczególnej adoracji z mojej strony. Myślę sobie, że to raczej ze względu na moją nieporadność w gospodarowaniu czasem i moimi siłami stworzył przestrzeń dla niecodziennego. I dociera dziś do mnie, że w tym świętym Bożym dniu nie muszę już niczego uprawiać i doglądać. Bo czy troszcząc się mogę dodać choć jeden łokieć do mojego wzrostu? „Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi”. Może nadszedł czas abym usiadł. I posłuchał. Wybrał dobrą cząstkę. W tym jednym jedynym dniu tygodnia.

Ale przecież ciągle pamiętam, że mam być samodzielny i odpowiedzialny. W zastępstwie Boga nieustannie dbać o powierzone mi zasoby, pomnażać ewangeliczne talenty. Uwijam się, a potem zaplątuję. Zapytam więc Boga jakie są Jego zamiary, jakie są właściwe, jeśli w ogóle, proporcje pomiędzy doglądaniem a słuchaniem. Zapytam Boga jak sobie to wszystko poukładać, bo jestem jak Marta zmęczony „usługiwaniem” i „doglądaniem”, a z drugiej strony nie chcę sprzeniewierzyć się świętości siódmego dnia tygodnia. Tylko jak zapytać Boga? Może prześledzę Słowo, by znaleźć odpowiedzi, a może…

Kto wie, czy uczniowie nie mieli podobnych rozterek, byli wszak świadkami niedawnej wizyty Jezusa u sióstr „w jednej wsi”. Zaskakującym jest fakt, że ewangelista Łukasz umieszcza dzisiejszą relację tuż po opowieści o wydarzeniach w „pewnej wsi”, gdzie zaiskrzyło między siostrami. Może doszli do podobnych wniosków i poszli zapytać, jak mają zachować się w dniu, który Pan „uczynił świętym”. Jak mają o tym wszystkim, co ich dręczy, nurtuje, niepokoi, denerwuje powiedzieć Bogu, jak powiedzieć to wszystko temu, który ich wybrał i posłał, aby „doglądali”, temu, który ich przecież Stworzył. Temu, którego trzeba potraktować poważnie.

Bądź co bądź widywali swojego Mistrza pogrążonego w modlitwie, rozmowie z Bogiem. A ponadto Ewangelista wspomina o jednej jeszcze okoliczności. Oto uczniowie porównują swoje położenie do uczniów Jana Chrzciciela. Naciskają na Jezusa mówiąc: jak i Jan nauczył uczniów swoich. Wygląda więc na to, że mamy do czynienia ze swoistą tradycją, gdy każdy mistrz czy nauczyciel Słowa, gromadząc wokół siebie grono słuchaczy, czy uczniów wraz z licznymi wskazówkami jakich udzielał przekazywał także swego rodzaju „wzór modlitwy”. Co zwróciło moją uwagę, taka „wzorcowa modlitwa” stawała się wyróżnikiem grupy. Bez wątpienia, o czym trzeba przy dzisiejszej okazji wspomnieć, modlitwa, którą Jezus przekazał jako „wzorcową” swoim najbliższym stała się wspomnianym wyróżnikiem każdego, kto podąża Jego śladem.

Nie rysujemy przecież znaku ryby na piasku. Ale gdziekolwiek będąc w świecie poznajemy się nawzajem jako bracia i siostry w naśladowaniu Jezusa właśnie po tej wyjątkowej modlitwie. Jej melodyka, dźwięk rozpoznawane są bez względu na to, jakim językiem jest zmawiana.

Wracając do prośby uczniów „Panie, naucz nas modlić się…” zauważamy, że pada tu kolejna szokująca odpowiedź: A wy tak się módlcie. Jezus, mój drogi Jezus nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał okazji do prowokacji. Tej okazji też nie zmarnował, o nie. Dojrzałem już do zrozumienia, że nie muszę jedynie troszczyć się i krzątać, że są także inne ważne, może nawet ważniejsze sprawy na niebie i ziemi. Że ku temu otrzymałem dar świętego siódmego dnia tygodnia, kiedy to jak On mogę odpocząć po pracach swoich. No, ale żeby ośmielając się zabierać Bogu czas moimi problemami zwracać się do niego Tato? Czy to nie przesada?

Cała ta Jezusowa modlitwa jest jedną wielką prowokacją. I nie starczy czasu i miejsca, by krok po kroku to wykazywać. Polska forma „Ojcze nasz” nie oddaje w pełni tego, co usłyszeli uczniowie. Stwórca wszechświata nazwany jest nawet nie Tatą, lecz określony pierwszym dźwiękiem, jakim niemowlęta określają swoich najbliższych. Mamy do czynienia z absolutnym i wcześniej nie mającym miejsca skróceniem dystansu, odrzuceniem jakichkolwiek konwenansów. To wszakże przekaz mający ogromne konsekwencje. Mowa do Boga jest mową niemowlęcia, mową bezgranicznego zaufania i nieograniczonej, nieskażonej miłości. Tak się módlcie. Jak niemowlęta. Nic zdrożnego, bo do obrazu dzieci, czy wręcz niemowląt Jezus kilkakroć się odwoływał.

Każda z próśb Modlitwy Pańskiej jest konsekwentnie mową bezgranicznego zaufania i nieograniczonej, nieskażonej miłości czy to do Boga, czy do człowieka, bliźniego. Każda z nich burzy w jakimś nasz porządek i nasze przyzwyczajenia. Pokazuje, że nasze starania, choćby słuszne i wynikające z najszlachetniejszych pobudek nie zawsze doprowadzają do celu. Poszczególne prośby prowadzą do wniosku, że nie jestem tu decydentem i sprawcą zjawisk i zachowań. Że to Bóg jest Panem, że do Niego należą wszystkie nasze zasoby i że bez Niego moje starania nic nie znaczą.

Ta przedziwna modlitwa przywraca właściwe proporcje pomiędzy moją krzątaniną, a słuchaniem u stóp Pana, cokolwiek pod tymi obrazami będziemy rozumieć. Ona mnie pozycjonuje na przypisanym mi miejscu w dziele stworzenia. Także wobec bliźnich, którzy dzięki niej utrzymują przyrodzoną im godność dzieci Boga. W tej modlitwie nie ma dzieci „gorszego Boga”, nie ma miejsca na zawłaszczenie, na oderwanie się od rzeczywistości. Ona wszystko porządkuje. A genialnym jest fakt, że czyni to za pomocą kilku słów.

Bo nie o gadulstwo tu idzie, nie o poklask. Rozmawiać mam w komorze, potajemnie i oszczędnie w słowach, bym siedząc u stóp Pana nie zapomniał o czekającym na mnie ogrodzie, w którym mnie postawił, „abym go [jednak] uprawiał i strzegł”.

I na deser: czyżby mnisi, żyjący wedle zasady Ora et labora zbliżali się do idealnego rozwiązania moich dziś zaprezentowanych rozterek?

ks. Robert Sitarek