Wielki Piątek

I stało się potem, że chodził po miastach i wioskach, zwiastując dobrą nowinę o Królestwie Bożym, a dwunastu z nim i kilka kobiet, które on uleczył od złych duchów i chorób, Maria zwana Magdaleną, której wyszło siedem demonów, i Joanna żona Chuzy, zarządcy dóbr Heroda, i Zuzanna, i wiele innych, które służyły im majętnościami swymi. Łuk 8, 1 – 3;

A stały pod krzyżem Jezusa matka jego i siostra matki jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena. Jan 19, 25

Pamiętam moje dzieciństwo. Było takie beztroskie. W domu miałam wszystkiego pod dostatkiem. O nic nie musiałam się troszczyć. Całe dnie spędzałam na zabawie z kochaną nianią, która opiekowała się mną. Matki nie znałam. Ojciec zawsze powtarzał, że była najpiękniejszą kobietą na świecie i że po niej jestem tak bardzo piękna. Pytałam go co się stało z mamą, ale nigdy nie chciał o tym mówić. Dopiero jak dorosłam jeden z krewnych opowiedział mi jej smutną historię. Często dręczył ją zły duch. Czasami wpadała w szał i wszystko niszczyła. Któregoś dnia była tak szalona, że wybiegła z domu. Uciekając i krzycząc przewróciła się. Uderzyła głową o kamień i zginęła na miejscu. Gdy poznałam tą historię zrozumiałam dlaczego ojciec tak troszczył się o mnie. Robił wszystko bym zawsze była beztroska i radosna. Bał się bym nie poszła w ślady matki. Bo faktycznie, kiedy coś mnie zdenerwowało to zawsze głośno krzyczałam i uderzałam pięściami w ścianę. Najgorsze było to, że gdy się zdenerwowałam to nie pamiętałam później co się ze mną działo.

Gdy podrosłam zostałam przekazana pod opiekę osobistego nauczyciela – Macedończyka pochodzącego z Tesalonik. Uczył mnie wszystkiego co sam umiał: języka greckiego, filozofii, liczenia, rysunku i śpiewu. Ale nie szło mi najlepiej. Gdy czegoś nie mogłam zrozumieć wpadałam w złość. I znowu było tak, że później nie pamiętałam co się ze mną działo gdy się złościłam. Całe moje otoczenie szybko nauczyło się by schodzić mi wtedy z drogi. Gdy się uspokajałam najczęściej widziałam nad sobą zatroskaną twarz ojca. Dziś wiem, że poświęcił dużo czasu i pieniędzy na rozmowy z lekarzami, uczonymi i kapłanami by znaleźć sposób na te moje wybuchy złości. Bał się, że wpadnę kiedyś w taki sam szał jak moja matka i skończę podobnie jak ona.

Lata mijały. Mojemu nauczycielowi, dzięki jego wielkiej cierpliwości, udało się mnie dużo nauczyć. Ojciec cieszył się z tego bardzo. Mieszkaliśmy w Magdali, co oznacza „wieżę ryb”. Było to miasteczko położone niedaleko pięknego Kafarnaum. Ojciec był kupcem i dorobił się dużego majątku na handlu. Często mówił mi, że jestem jego jedyną córką, że nie ma syna i dlatego cały ten majątek będzie moją własnością. Dlatego starał się bym odebrała jak najlepsze wykształcenie i w przyszłości mogła sama zarządzać jego majątkiem. Na razie, bym nie musiała się zbyt często zajmować sprawami handlu, ale też i nie denerwować z tego powodu, zatrudnił zarządcę. Dobrze mu płacił. Dzięki temu mogłam wieść spokojne życie w domu ojca. Ale ten spokój zniknął po jego śmierci. Gdy zmarł wpadłam w rozpacz. Nie pamiętam co się działo ze mną przez następne dni. Ludzie później mówili mi, że tylko na przemian wrzeszczałam, płakałam, biłam rękami w ścianę, albo siedziałam godzinami patrząc się w pustkę. Pewien stary rabin mieszkający w naszym mieście przyszedł mnie pocieszyć po stracie ojca. Jednak po tej wizycie wszystkim mówił, że ujrzał we mnie siedem demonów. Od czasu jego diagnozy ludzie zaczęli mnie unikać. Służba na mój widok schodziła mi z drogi. Gdy wychodziłam z domu ludzie usuwali się przede mną. Ci, których znałam, gdy ich spotykałam udawali, że mnie nie dostrzegają. Czułam się strasznie samotnie. Coraz częściej wpadałam w złość. A później znów nie wiedziałam co się ze mną dzieje.

Aż pewnego dnia nagle wszystko jakby się zatrzymało. Znów z jakiegoś powodu wpadłam w złość i jak zwykle nie wiedziała, co się dzieje. Nie wiem jak znalazłam się w tłumie ludzi. Ale zaskoczyło mnie jedno. Przed sobą widziałam uśmiechającego się mężczyznę. Mówił, że jestem wolna, że opuściły mnie na zawsze mieszkające we mnie demony. Nie mogłam w to uwierzyć. Chciałam mu coś dosadnie powiedzieć. Nazwać go głupcem i kazać żeby pilnował swoich spraw. Ale nie potrafiłam tego zrobić. Było w nim tyle radości i dobra. W żadnym innym człowieku, nawet w moim ojcu nie widziałam czegoś takiego. Nie mogłam tego pojąć. Zadawałam sobie pytanie: czemu on jest dla mnie taki dobry? Przecież od chwili gdy rabin dojrzał we mnie siedem demonów ludzie odsuwali się ode mnie, nie chcieli mnie znać. Nikt nie był dla mnie dobry. Wtedy nic nie rozumiałam. Szybko dowiedziałam się kto to jest. To Jezus z Nazaretu – Nauczyciel i Mistrz, który ze swymi uczniami wędrował po całej naszej krainie i głosił ludziom dobrą nowinę o Królestwie Bożym.

Od spotkania z Nim wszystko w moim życiu uległo zmianie. Okazało się, że jestem wolna. Zniknęły moje ataki złości. Nie znaczy to, że gdy miałam jakieś problemy albo trudności to się nie denerwowałam. Nic z tego. Mój charakter też się nie zmienił. Zmieniło się coś innego. Nie miałam zaników pamięci, nie biłam w złości ściany, nie wrzeszczałam. Ale co najważniejsze, wszystko pamiętałam. To coś, co kiedyś powodowało, że czułam nie dający się kontrolować szał, zniknęło. Odeszło ode mnie na zawsze.

Zaczęłam podążać wraz z innymi za Mistrzem. Słuchać Go. Chłonąć Jego naukę. Szybko zorientowałam się, że On i jego uczniowie czasami chodzą spać bez zjedzenia jakiekolwiek posiłku. Początkowo myślałam, że są ascetami i taki jest ich wybór. Szybko jednak zrozumiałam, że nie mają pieniędzy na jedzenie. Okazało się, iż nie wszyscy, którzy słuchają słów Mistrza chcą Go potem ugościć. Nie mówiąc już o Jego uczniach. Pomyślałam o tym i przyszło mi na myśl by im jakoś pomóc. Okazało się, że nie tylko ja, ale też i inne kobiety podążały za Nim i słuchały Go dostrzegły to. Część z nich też dostrzegła to samo, co ja. A szczególnie dwie – Joanna i Zuzanna. Postanowiłyśmy razem, że będziemy im pomagać. Wszystkie byłyśmy dość zamożne więc z radością kupowałyśmy dla nich jedzenie w trudnych chwilach. Jezus i jego uczniowie przyjęli tą naszą służbę z wdzięcznością. Nam również było z tym dobrze.

Płynął czas. Pewnego dnia Jezus oświadczył, że idzie z uczniami do Jerozolimy na święto Paschy. Wszyscy się ucieszyli z tego, ale nie On. Był jakiś inny. Miał w sobie dużo skupienia. Coraz rzadziej na Jego twarzy widać było radość lub uśmiech. Z czasem dowiedziałyśmy się, że mówi uczniom rzeczy niebywałe. Gdy przyjdzie do stolicy to zginie. Piotr, jeden z uczniów, próbował nawet interweniować. Starał się go przekonać by zawrócił skoro ma takie wieści i wie co mu grozi. On jednak zachował się wtedy dziwnie. Nazwał Piotra szatanem, który myśli tylko o tym, co ludzkie, a nie o tym, co Boskie. Co może być Boskiego w informacji o zagrożeniu życia? Czy nie lepiej potraktować taką wieść jako zachętę do uniknięcia zagrożenia? Nic z tego nie rozumiałam. Jego uczniowie też. Ale dalej podążali za Nim. Dotarliśmy do Jerozolimy. Było to niezwykłe i podniosłe wydarzenie. Gdy Jezus wjeżdżał do miasta wyszły Mu naprzeciw wielkie tłumy. Ludzie na Jego drodze kładli swoje szaty, gałęzie różnych drzew, wielkie gałęzie palm. A On jechał na osiołku niczym król przywożący pokój. Entuzjazm tłumu był nie do opisania. Krzyczeli „Zbaw nas. Bądź nam królem”.

Lecz stało się coś dziwnego, czy może niespodziewanego. Choć tak wielu chciało i naciskało wręcz na Niego by ogłosił się królem, choć miał za sobą entuzjazm tłumu, nie chciał go wykorzystać. Nie dał się obwołać królem. Nastroje części tych ludzi szybko zaczęły się więc zmieniać. Zaczęło wśród nich panować coraz większe rozgoryczenie. Aż po kilku dniach wydarzyła się rzecz straszna. Po wieczerzy paschalnej, gdy modlił się w ogrodzie, został aresztowany i zaprowadzony przed oblicze sądu – Sanhedrynu. Następnie musiał stanąć przed namiestnikiem rzymskim. Byłam tam, przed jego domem akurat w chwili, gdy Piłat przedstawił tłumowi dwóch skazanych – znanego zbójcę Barabasza i Jego. Zadrżałam na ten widok. Wyglądał strasznie. Cały we krwi. Na głowie miał koronę z cierni. Na ramionach purpurowy płaszcz. Tłum miał zdecydować kto zostanie uwolniony od kary z okazji święta Paschy. Byłam pewna, że tłum wybierze Jego. Przecież tak wielu ludziom pomógł. Dał z siebie mnóstwo dobra i miłości. Zaczęłam krzyczeć z całej siły „Uwolnij Jezusa”. Ale mój głos był jednym z niewielu. Tłum krzyczał: „Uwolnij Barabasza”. A za chwilę wskazując na Niego: „Ukrzyżuj Go”.

To, co miało miejsce potem było przerażające. Namiestnik wydał Jezusa na śmierć przez ukrzyżowanie. Wraz z Jego matką, jej siostrą i najmłodszym z uczniów – Janem podążałyśmy za Nim. Tłum, ten który kilka dni temu witał Go tak entuzjastycznie był odmieniony. Krzyczeli na Niego, lżyli Go. Pewnie nie doszedłby żywy na miejsce śmierci gdyby nie otaczający Go żołnierze. Ale doszedł. Tam na naszych oczach żołnierze przybili Go do krzyża. Stałyśmy patrząc na to wszystko, cierpiąc tak, że zabrakło nam łez. Jeden z żołnierzy ulitował się i pozwolił nam podejść do krzyża byśmy mogły się z Nim pożegnać. Po raz ostatni spojrzeć w Jego twarz. Nie potrafię wyrazić słowami bólu, jaki wtedy czułam. Nie jestem w stanie opisać cierpienia jego matki. Dla nas wtedy skończył się świat. Wiedziałyśmy, że zostało Mu już niewiele chwil życia. Czy to koniec? Pytałam sama siebie. Boże, a co z tym Twoim zamysłem o którym mówił Jezus idąc z uczniami do Jerozolimy? A my? Jakie życie teraz nas czeka bez Niego? Widziałam jak później zdjęli go z krzyża. Pogrążona w rozpaczy przez cały czas myślałam tylko o jednym: czy ci, co chowali do grobu Jezusa przygotowali Go do pogrzebu zgodnie ze zwyczajem żydowskim, czy też nie przejmowali się niczym i po prostu zamknęli Go w grocie, nieumytego, nienamaszczonego wonnymi olejkami? Dojrzewała we mnie decyzja. Pójdę po sabacie do grobu i sprawdzę. Jeśli czegoś nie dopełnili ja to zrobię. To jedyna rzecz jaką jeszcze mogę dla Niego zrobić. Jedyny sposób w jaki mogę się Mu odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie zrobił. Tak Go pożegnam.

Amen.

ks. Wojciech Rudkowski