Czy potrzebuję Jezusa?

Znajdziemy wielu ludzi, którzy powiadają, że skończyli z Jezusem. Poradzą sobie sami.

Takiemu nastawieniu nie należy się dziwić. Jest sporo rzeczy w naszym społeczeństwie i w naszym codziennym świecie, które przeciwdziałają Jezusowi. Pewni ludzie nigdy nie nauczyli się patrzeć na Jezusa jasnymi oczami, bez uprzedzeń.

Nie można wszak zaprzeczyć, że część z tych, którzy przestali troszczyć się o Jezusa, nie traktuje serio ani siebie, ani celu swego życia. Dlatego też nie biorą poważnie Bożych przykazań i norm. Żyją na powierzchni, nie zgłębiają sensu życia. Żyją w wyimaginowanej sielance.

Nieraz można usłyszeć, że Jezus jest postacią z jakiejś pobożnej legendy, że nigdy nie istniał. Z całą pewnością Jezus istniał. Nie zaprzecza temu żaden poważny badacz. To właśnie różni chrześcijaństwo od wielu innych religii. Nie mamy tu do czynienia z naukami mędrców zawieszonymi w próżni. I dlatego, że to jest tak ważne, powtarzamy jeszcze raz: Jezus był tutaj. Był w naszej historii i na naszej planecie. Chodził: po naszej ziemi, mówił ludzkim językiem, płakał i oburzał się jak my.

Gdy zamierza się pisać o Jezusie, chciałoby się najchętniej odłożyć pióro. On sam. najlepiej świadczy o sobie. Niewiele warte jest powtarzanie tego, o czym opowiada Nowy Testament. Lecz warto chyba wprowadzić pewien porządek w naszą wiarę w Jezusa.

Jeżeli się czyta Nowy Testament bez żadnych wstępnych osądów, szybko dochodzi się do wniosku: Ten człowiek jest wyjątkowy, nie można porównywać Go z nikim. Za takiego też uważał siebie samego Jezus.

Czy potrzebuję Jezusa? Ludzie zajmowali różne stanowiska wobec Jezusa od samego początku aż po dzień dzisiejszy. On przyciąga do siebie, ale i odpycha. Jest w Nim coś zagadkowego.

Dlaczego więc pozostawać przy swoim mniemaniu zamiast zapytać, co On sam o sobie myśli i za kogo uważali Go Jego uczniowie.

Gdy się rozmawia o poglądach na ludzkie życie, zdarza się nieraz, że ludzie powiadają: Gdy pojawia się imię Jezus, zamykamy się i reagujemy negatywnie.

Teraz nie mamy czasu pytać, co takiego wynieśli oni z dzieciństwa, że spowodowało to zamknięcie się przed Nim. Jest już bowiem najwyższy czas i tego pragnąłbym, aby zacząć się cieszyć z powodu Jezusa. Cieszyć się wielką, wyzwalającą radością: Jakie to cudowne, że mamy Jezusa! Pomyśl, co by było, gdybyśmy Go nie mieli!

Jeśli nie zaczynamy radować się Jezusem, to znaczy, że wszystko źle zrozumieliśmy! Jezus staje się wtedy inny, niż naprawdę był, i ludzie kłócą się o to, jak należy Go wykładać.

W Jezusie nie ma nic drażliwego ani drobnostkowego. Przeciwnie, Nowy Testament wprost przepełniają słowa wyrażające radość. Jezus sam mówi o „mojej radości”.

Możemy chyba założyć, że większość zna zewnętrzne dzieje życia Jezusa – Jego narodziny, Jego działalność podczas kilku krótkich lat, koniec Jego życia z cierpieniem i śmiercią na krzyżu i – jak opowiadają wszyscy czterej ewangeliści – Jego zmartwychwstaniem.

Jaka radość płynie dla mnie z tych właśnie wydarzeń? Albo – co drażni mnie? To zależy w dużym stopniu od tego, kim jesteś. Egoiści i bezduszni moralizatorzy nie potrafią nigdy przeżyć tej radości. Sądzą, ze są bez skazy i niczego nie potrzebują. Ale ci, którym się nie poszczęściło, ludzie odpychani i odtrącani, którzy nie mogą uporać się ze swoim życiem – ci przyjmują Jezusa z radością.

Wiarą Biblii i Kościoła, przekonaniem samego Jezusa jest, że jest On całkowicie i w pełni człowiekiem, lecz także równocześnie odbiciem istoty Boga. Bóg wkroczył więc w nasz zamknięty świat, przybył tutaj, przez Jezusa przyjął ludzką postać i przemówił ludzkim językiem. A skoro jest to prawdą, to wobec tego wydarzenia zblednąć muszą wszystkie inne wydarzenia historyczne.

Jezus dużo przemawiał. Lecz nigdy nie mówił o rzeczach nieistotnych. Nasze słowa przemijają. Kto pamięta jeszcze za tydzień, co mówiliśmy? Ale Jego Słowo pozostaje. W swoich mowach i podobieństwach sprowadzał całe Królestwo Boże do świata ludzi. On przemawiał wyraźnie przy pomocy autorytetu, który zniewalał ludzi do słuchania. „Nigdy jeszcze człowiek tak nie przemawiał, jak ten człowiek mówi” (Jan 7,46). I Jezus sam, który wiedział, kim jest, mógł stwierdzić: „Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą” (Mar. 13,31). Jakaż radość dla naszego świata przepełnionego pustą paplaniną, że otrzymaliśmy Słowo, które trwa i nie przemija!

Jezus dokonywał cudów. Czynił je w wypadkach choroby i w wypadkach śmierci. Był to znak tego, co ma przyjść – Królestwa Bożego bez boleści, bez grzechu, bez śmierci. Skoro Jezus pochodził od Boga, nic w tym nie było dziwnego. Natomiast jakaż radość dla ludzi naznaczonych chorobą lub śmiercią!

Dokonywanie cudów może niektórych dzisiejszych ludzi odpychać od Jezusa. Ale Kościół nie potępia tych, którzy nie od razu zdolni są we wszystko uwierzyć. Trzeba gdzieś zacząć, a potem iść dalej. Moja rada brzmi: Spróbuj uchwycić Jezusa za rękę jak przyjaciela. Spróbuj iść za Nim, słuchać dokładnie, co On mówi, i myśleć o tym, co On czyni. Dość szybko zaczniesz odkrywać, że ten Mąż ma do powiedzenia coś, co dotyczy także twego świata i twojej sytuacji. „Opowiadania biblijne” – mające niemal 2000 lat – stały się czymś, co żyje i pulsuje ze swą nieograniczoną miłością w samym środku świata pozbawionego miłości. One chwytają cię za serce właśnie teraz. Jesteś w drodze. Nie odpychaj Jego wyciągniętej ręki.

W przeciwieństwie do moralistów swego czasu i do bezdusznych egoistów On udzielał odpuszczenia grzechów tym, którzy wyrażali żal i w Niego uwierzyli. I tak jest również dzisiaj. Jeśliby On tego nie miał dokonywać, któż inny mógłby to czynić? Słowa ludzkie są czymś cudownym, gdy są przyjazne, gdy są dowodem wczucia się w sytuację bliźniego. Lecz gdy chodzi o korzenie naszego zła, to tylko On może nam przebaczyć nasze uczynki, uwolnić od dręczącej nas winy, ująć upadłego za rękę, podnieść go i obdarzyć nowym początkiem.

Pod koniec swego życia Jezus idzie na cierpienie i śmierć. Gdyby chciał, mógłby tego uniknąć. Ale On nie chciał. On doznał tego, co miało być naszym udziałem. On wziął na siebie nasz grzech i naszą winę. Zdarza się, że jeden czy wielu potrafi ofiarować się za innych. Może nawet z narażeniem życia. To właśnie uczynił Jezus. Jako Syn Boży wziął na siebie grzechy całego rodu ludzkiego, pokonując pokusę szatana, by myślał wyłącznie o sobie. Nazywamy to „cierpieniem zastępczym”. Jeden cierpiał i umarł za wszystkich. „Albowiem Syn Człowieczy nie przyszedł, aby mu służono, lecz aby służyć i oddać swe życie na okup za wielu” (Mar. 10,45).

Płynie stąd radość bez miary. Dotyczy ona i ciebie, i mnie, i wszystkich. To prawda, że spotykamy się tu z misterium. Co zostało postanowione między Jezusem a Bogiem, tego nie potrafimy zgłębić. Lecz gdy odmawiamy naszą poranną i wieczorną modlitwę, powinniśmy się powoływać na pojednanie dokonane przez Jezusa: Ty, Panie, który pokonałeś szatana i przez swój gorzki koniec pojednałeś ludzi z Bogiem, Ty, który odnosisz to również do mnie, nie wykreślaj mnie ze swojej pamięci, kiedy przychodzę do Ciebie ze wszystkimi moimi grzechami pośród miliardów innych ludzi. Jezus odkupił także ten wielki kosmiczny grzech. „On jest ubłaganiem za grzechy nasze” (1 Jana 2,2). Jesteśmy wolni. Czegóż możemy żądać więcej?

W naszych konfliktach z ludźmi zastanawiamy się często: Jak mam zachować się, gdy spotkam jego lub ją? Czy mogę spodziewać się uprzejmości po tych wszystkich gorzkich słowach? Jak mógłbym sam Wyciągnąć rękę?

Biblia podaje sporo obrazów ukazujących wydarzenia związane ze śmiercią krzyżową Jezusa. Podkreślam wagę jednego obrazu: co Jezus uczynił, uczynił dla nas wszystkich, także dla mnie, za mnie i za nas. Sytuacje konfliktowe znamy wszyscy zbyt dobrze. Przez dłuższy czas rozmyślałem nad. zagadką: jak będę mógł być pojednany z Bogiem, z moim życiowym losem i moimi bliźnimi. Czy to nie jest fantastyczne wyzwolenie, że wielki konflikt między mną a Panem mego życia został przez Niego rozwiązany! Ja sam nie byłbym zdolny rozwiązać tego węzła. On to uczynił i nikt nie został przy tym pominięty. Jeśli pójdziesz do twego nieprzyjaciela i jesteś niespokojny, co on „wyrzuci z siebie” albo czy cię zaakceptuje, wtedy pomyśl o tym, że to wielkie pojednanie dotyczy również ciebie. A więc: Jezus – człowiek i Syn Boży – pokonał pokusy szatana i teraz wszyscy ludzie są objęci Bożą miłością, która otwiera nowe możliwości ich wzajemnego pojednania.

Nie pojmiemy tego wszystkiego naszym rozumem, ale wierzymy, że tak jest. Jezus nigdy nie uważał, że Jego cierpienie i śmierć mogłyby się wydarzyć ze względu na Niego samego.

Śmierć Jezusa za grzechy świata to było to pierwsze posłanie, z którym wyszedł młody Kościół i które zwiastował swemu otoczeniu. A drugim była wieść, że Jezus powstał z martwych.

Jezus sam to przepowiedział. Cały Nowy Testament zgodny jest co do tego, że tak właśnie się stało. Jest to kamień węgielny wiary chrześcijańskiej. „A jeśli Chrystus nie został wzbudzony, tedy i kazanie nasze daremne” (1 Kor. 15,14).

Dzisiaj, podobnie jak wówczas, zwiastowanie to napotyka wiarę, obojętność lub szyderstwo. Nie byłoby trudno napisać nawet kilkaset stron na ten temat i potem rozważyć wszystkie „za” i „przeciw”. Ale takie rozważania do niczego nie prowadzą. Bo albo się wierzy w to, co mówi Biblia, albo też sądzi się, że to wszystko nie ma sensu. Gdy ktoś jest martwy, to jest martwy i nie może już ożyć. Tak było dawniej. I tak jest obecnie.

Jeśli Biblię bierzemy poważnie, to stwierdzamy, że Jezus nie był zwyczajnym człowiekiem. Był Synem Bożym. Gdy Jego życie zakończyło się w poniżeniu, śmiercią złoczyńcy, Bóg wzbudził Go z martwych i zabrał do chwały, która była Mu przynależna.

Czy trzeba w to wierzyć, aby być chrześcijaninem? Wiara chrześcijańska nie polega na tym, żeby wierzyć tak mało, jak jest to możliwe, i tak prosto, jak jest to możliwe, ale na tym, aby wierzyć w Jezusa.

Ale co mnie to może obchodzić w moim codziennym świecie, teraz, prawie po 2000 lat? Musimy wprawdzie umrzeć, lecz zmartwychwstanie Jezusa dotyczy wszystkich, każdego pojedynczego człowieka. Jezus nie powstał z martwych tylko dla siebie. On złamał potęgę śmierci dla nas. On szedł przed nami. Gdy umrzemy i będziemy trzymać się Jego ręki, nowe życie oczekiwać będzie również na nas. Jakież to jest światło w lęku przed śmiercią, jakaż nadzieja i jakaż radość! Koniec życia – to nie jakiś punkt, kropka. Nie znaczy to jednak, że mamy w sobie jakąś nieśmiertelną cząstkę, ale oznacza nowe stworzenie, którego Bóg dokonał dzięki temu, że wzbudził Jezusa z umarłych. Wszystko, co myślimy o życiu po śmierci, wiąże się z Jezusem. Jezus powiedział: „Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto we mnie wierzy, choćby umarł, żyć będzie” (Jan 11,25). Wielu wierzących ludzi powiedziało mi pod koniec swego ziemskiego życia, że tak jest.

A cóż my dzisiaj mamy wspólnego z tym, co stało się z Jezusem dawno, dawno temu?

Jego krzyż nie jest znakiem pogrzebu. Jest to znak radości i zwycięstwa. Myślę często o tym, gdy chodzę po cmentarzu. Kwiaty i zieleń nie zakrywają słów na nagrobku: urodził się – umarł. Jedynie od czasu do czasu spotyka się na kamieniu słowo Pisma Świętego, które mówi o nadziei życia wiecznego.

Dlaczego się boimy? Wszyscy ludzie boją się w swoim najgłębszym wnętrzu, że ich życie będzie nieudane. Boją się konfliktów, boją się samotności. A tymczasem Jezus powiada: Ja jestem przecież tutaj, czemu się boisz? Ja chcę i mogę uzdrowić, pojednać i przebaczyć. Pozwól mi to uczynić.

Albo nasz stosunek do śmierci. Dlaczego się jej boimy? Oto jestem tutaj, mówi Jezus. Ja zwyciężyłem śmierć.

Gdy już żadne słowo ludzkie do mnie nie trafia i żadne ręce ludzkie ani środki medyczne nie mogą mi pomóc, wtedy On jest przy mnie i trzyma mnie w swej dłoni. Jeśli w to wierzysz, wtedy krzyż i zmartwychwstanie Jezusa mogą dla ciebie stanowić nadzieję, że ofiarują ci to, czego nikt inny dać ci nie może.

Co ludzie uważają dzisiaj za rzecz najbardziej niepojętą i za kamień obrazy? Jezus zapowiadał przy różnych okazjach, że przyjdzie ponownie, gdy się „wypełni czas”. Wtedy ujawni się Jego moc i przejmie On rządy świata w swoje ręce. „A wtedy ujrzą (zmartwychwstania nikt nie widział) Syna Człowieczego, przychodzącego na obłokach z wielką mocą i chwałą” (Mar. 13,26). Gdy to nastąpi, powstaną wszyscy umarli, aby złożyć ostateczny rachunek ze swego życia.

Gorszące i niepojęte – tak Jezus nazwał te wydarzenia. I dlatego stanowią one przedmiot wiary Kościoła.

Chrześcijanie są więc ludźmi oczekującymi. Oczekiwanie wspierane jest przez nadzieję. Już w tym życiu nie czeka daremnie ten, kto pokłada swą nadzieję w Jezusie. Jezus zawsze ma do zaofiarowania coś, co jest większe i piękniejsze od czegokolwiek, w czym byśmy się odważyli pokładać nadzieję.

Gdy nastanie koniec świata, gdy nastaną ostateczne wydarzenia we wszechświecie, Jezus nie zniknie. Przeciwnie, On przyjdzie. Przyjdzie ponownie. Wszyscy mocodawcy i geniusze tego świata przychodzą i przemijają. Jedynie On wraca. Zjawia się nagle i nieoczekiwanie. Zarówno dla Kościoła, jak i dla pojedynczego chrześcijanina, który często żyje wśród przeciwieństw i prześladowań, rzeczą cudowną jest móc oczekiwać i mieć nadzieję.